Wielce wyczekiwany post, za który nie mogłam się zabrać od taaaak dawna, że właśnie mijają cztery miesiące od tego dnia. Nie byłam przekonana do publikowania całej tej historii z obawy, że raczej nikogo nie będzie to interesowało. Ale od dnia porodu dostaję bardzo dużo wiadomości i pytań na ten temat. Nie bójcie się, nie ma w nim nic, o czym nie chcielibyście przeczytać, nie ma nic, co mogłoby Was obrzydzić albo zniesmaczyć. Z perspektywy tych miesięcy wspominam to jako piękny dzień i bardzo się cieszę, że relację z tego co się działo spisałam już dzień później, leżąc w szpitalu, bo teraz nie pamiętałabym tego tak dobrze. Będzie długo, uprzedzam!
Urodziłam 18 maja w szpitalu na Starynkiewicza, miałam wcześniej umówioną położną, do której miałam dzwonić w razie jak coś się zacznie dziać żeby zdążyła do mnie przyjechać.
O 2:30 obudził mnie ból brzucha, a że nie miałam żadnych skurczy przepowiadających to nie do końca wiedziałam czy to faktycznie są te pierwsze skurcze, na które tyle czekałam. A że były od razu co dwie minuty, nie chciało mi się wierzyć, że to już to. Nie brałam pod uwagę, że właśnie zaczęłam rodzić, a przypomnę, że byłam trzy dni po terminie...
Byłam w szoku. Środek nocy, Marcin śpi. Jak to tak w środku nocy do położnej dzwonić?! Mam ją obudzić?! Nieee, nie dzwonię. Byłam przekonana, że nic nie wiem o porodzie, o skurczach, o tym co mam teraz robić. Bałam się cholernie, że pojadę do szpitala i mnie wyśmieją, że pukną się w czoło i powiedzą, że to żadne skurcze, że mam zwidy i omamy, żebym wracała do domu i im tyłka w środku nocy nie zawracała. Chodziłam po domu, kręciłam się z pokoju do kuchni, z kuchni do łazienki, z balkonu do salonu. Marcin spał, nie wiedziałam co robić. Do szpitala jedzie się przy skurczach co 5 minut, niby cały czas to wiedziałam. A ja miałam skurcze co 2 minuty od samego początku jak tylko wstałam z łóżka... Co dwie minuty i trwały koło minuty. Nie wiem co ja miałam w głowie, że nie chciałam jechać od razu do tego szpitala... Przecież mogłam urodzić w domu z tego wszystkiego. Ale tak się bałam, ze pojadę do szpitala i mnie odeślą. Marcin co chwila się pytał czy wszystko ok, tak tak ok. Szedł spać i znowu zostawiłam sama... Za którymś razem mówię do niego, że wiesz, chyba jednak się zaczęło. Pytał się czy jedziemy, nie nie jedziemy, jeszcze nie.

Koło 4 poszłam pod prysznic, powiedziałam M, że potrzebuje jego pomocy. Zaspany patrzył na mnie jednym okiem jakby chciał mi powiedzieć żebym sobie jaj nie robiła, przecież jest środek nocy... Od samego początku mierzyłam skurcze w aplikacji, świetna sprawa. Jak boli to totalnie człowiek gubi poczucie czasu, raz wydawało mi się, że skurcz trwał już 10 minut, a tam na stoperze minuta... Raz myślałam, że przerwa była super długa, a tam 2 minuty przerwy między skurczami... Jakiś dziwny stan, letarg, skupienie na bólu, odłączenie wszelkich innych bodźców i funkcji mózgu. Potrzebowałam M żeby mierzył te diabelne skurcze i klikał przycisk jak będę pod prysznicem. A, że prysznic miał trwać pół godziny, to nie było innego rozwiązania. Ja pod prysznicem, M siedzący na kibelku z telefonem. Gadaliśmy sobie, żartowaliśmy jak przychodził skurcz to tak jak w każdej książce czytałam, zginało mnie w pół, zagryzałam zęby, całe ciało broniło się przed bólem. Przypomniałam sobie wtedy, że wszystko robię nie tak, że trzeba robić na odwrót, dać na luz, jak jest skurcz to ruszać się i dać się prowadzić przez ból, nie bronić się przed nim, kołysać biodrami. Myślałam sobie cały czas, że ten ból sprawia, że Iwek przesuwa się w dół, że to jest bardzo potrzebne i dobre, że z każdym kolejnym skurczem jestem tylko bliżej porodu, że już niedługo się to skończy, że jeszcze tylko chwila. K*%&... Łatwo mówić jak nie boli! Dobra, rozluźniałam się i śmiałam się sama do siebie. Już wtedy nie było ze mną dobrze, bolało jak jasna cholera. Jak boli, a ja się śmieję to znaczy, że boli i to baaardzo! Wtedy właśnie pierwszy raz rozumiałam, że ja wcale nie chcę rodzic... Że ja wcale nie byłam gotowa na ten ból. Kto lubi ból miesiączkowy? A kto lubi ból miesiączkowy razy sto?! Tak... Koszmar! Serio, koszmar. Po jakimś czasie Marcinowi siedzenie na kibelku zbrzydło. Przyniósł sobie, uwaga, poduszkę i kołdrę...? Tak, położył się na ziemi między przedpokojem, a łazienką. Proszę, nie zmyślam.
Dalej klikał przycisk w aplikacji ze skurczami. Godzina 4 nad ranem, ja tańcząca i śmiejąca się z bólu pod prysznicem, Marcin na podłodze w przedpokoju, a Zoja? W łóżku na poduszce smacznie spała! Woda pomogła na ból, było bosko. Ale pod koniec zaczęło być mi słabo i duszno, a i jeszcze niedobrze... Lałam na siebie gorącą wodę, a głowę wystawiałam za prysznic bo nie miałam czym oddychać... Tak bardzo chce mi się teraz śmiać z tej całej sytuacji.

Do szpitala dojechaliśmy dopiero na 6:00. Po drodze podjechaliśmy jeszcze na stację benzynową zrobić zakupy... Jak ruszaliśmy ze stacji, skurcze dalej co 2 minuty, boli jak diabli, uświadomiłam sobie, że chyba jednak muszę po położną zadzwonić. Dzwonię, nie odbiera... Nie no, bez niej nie rodzę! Marcin, nie jedziemy! Wysyłam sms'a, a pod szpitalem dzwonię znowu. Ups, odebrała, do tego ją obudziłam... Jak dziś pamiętam jak bardzo mi było głupio haha! Okazało się, że o 7 zaczyna dyżur, więc z nią rodzić nie mogę. Pyta czy chcę zastępstwo, jedyne czego ja chcę stojąc pod tym szpitalem to mieć to już za sobą. Nie chciałam zastępstwa, do tej pory nie wiem dlaczego... Tego ranka nic nie było logiczne i nic nie miało większego sensu. Bardzo mnie to teraz bawi. Jakbym mózg w domu zostawiła. Dobra, rodzę bez swojej położnej, było mi wszystko jedno.
Na IP okazało się, że rozwarcie na 2-3 centymetry, ciagle miałam obawy że wyśmieją mnie i odeślą do domu. Od wejścia na izbę miałam takie dreszcze, że nie umiałam się podpisać, z emocji bardziej niż z zimna. Hormony szalały. Lekarz mnie zbadał, milion papierków, zgód, już nie pamietam nawet czego. Tak się źle czułam, że wszystko bym podpisała, wstyd przyznać. Przebrałam się i już razem pojechaliśmy na porodówkę.
Dostałam największą salę, którą oglądaliśmy na szkole rodzenia. Okazało się, że na dzień dobry muszę się położyć. Miałam w głowie, że jak boli to lepiej się ruszać, wtedy już bolało mocno, a oni mi się każą położyć grr. Ale położna podłączyła mnie pod KTG, założyła wenflon, dostałam kroplówkę, pobrali krew i tyle. Leżeć i czekać aż rozwarcie będzie postępować. Jak przyjdą wyniki krwi to dostanę znieczulenie. Już wtedy nie rozważałam czy oby na pewno chce rodzic ze znieczuleniem. Odliczałam tylko minuty do przyjścia anestezjologa. Pytali mnie ze 3 razy, nie było z tym najmniejszego problemu. Najbardziej bolały skurcze przy 4 centymetrach.
Wtedy przyjechała moja położna. Okazało się, że tym telefonem, co mi za niego tak bardzo wstyd było, to uratowałam ją, bo zaspałaby na dyżur. Wyłączyła wszystkie budziki, tylko jakaś nawiedzona Olka się dobijała. Nie ma tego złego, trafiłam z porodem na jej dyżur, więc płacić nie musiałam i uwaga, byłam jedyną rodzącą w tym czasie, więc tak jakby miałam i tak ją tylko dla siebie. Pogadałyśmy, pozwoliła mi iść pod prysznic, M wyciągnął ręcznik i poszliśmy razem. Nie chciałam siedzieć tam sama, spędziłam kolejne pół godziny pod gorącą wodą. Wyszłam, bo znowu było mi słabo i niedobrze. Zdążyłam się ubrać i był już u mnie anestezjolog ze znieczuleniem. Przed znieczuleniem wymiotowałam z bólu, było mi tak strasznie słabo, miałam mroczki przed oczami.
O 8:00 dostałam znieczulenie. Do 10:00 podsypiałam, bo praktycznie nic nie bolało, taka niesamowita ulga jak ten ból odpuszcza, jak kolejne skurcze się po prostu nie pojawiają! Czekasz i czekasz, a ich nie ma. M poszedł sobie zjeść śniadanie, bo bał się, że i tak spędzimy tam cały dzień. O 9:30 wracają skurcze, ale tym razem z krzyża, zupełnie inne. Czy bardziej bolą? Chyba nie, ale cholernie dobijające psychicznie jest to, że znowu boli. W głowie miałam ciągle to, że o 10:00 miałam dostać kolejne znieczulenie, więc jakoś dotrwałam, odliczałam minuty, wpatrywałam się w zegar. Powtarzałam sobie - oby tylko dotrwać do 10:00. Nie wykraczałam myślami dalej niż do najbliższej czynności jaka miała mnie czekać, nie myślałam o matko jeszcze 10 godzin bólu, nieeee.
Nagle przyszło uczucie jakbym bardzo musiała do toalety... Leżę pod tym cholernym KTG, myślę sobie jak ja im to teraz powiem, że ja muszę do łazienki...? Kombinuję, kombinuję i przypominam sobie (o ja głupia) ze szkoły rodzenia, że to oznaka skurczy partych!! Mówię co i jak i że bóle z krzyża i za ile przyjdzie anastezjolog. Zanim miałam dostać znieczulenie najpierw i tak musiałam mieć badanie ginekologiczne żeby sprawdzić czy poród postępuje i jak z rozwarciem.
A tu nagle 8 cm... Słucham?! Jak to 8?! Podobno przy 8 jest największy kryzys i okrutny ból... No bolało, ale nie gorzej niż przy tych 4 centymetrach. No i skoro było 8, to bez szans na znieczulenie... Słucham?! Jak to bez szans? Ja bez znieczulenia nie rodzę... Chciało mi się płakać, jeszcze 2 centymetry i to totalnie bez znieczulenia?! Okazało sie, ze te 2 centymetry to zrobiły się niewiadomo kiedy. Przyszła położna kazała mi wstać, powiedziała że zaczynamy 2 fazę porodu, stajemy przy drabince i będziemy przeć. No dobra, skoro tak mówi to niech jej będzie. Ze cztery skurcze parte przy drabince, bardziej jakbym się miała załatwić niż jakbym rodziła. Duży wdech, zatrzymanie powietrza, parcie i od nowa. Niby się spinałam, napinałam mięśnie, robiłam o co prosiła, ale nie widziałam rezultatu. Nie bolało jakbym rodziła, ale ona tam się lepiej na tym zna ode mnie. Chwaliła mnie, mówiła że super, że tak muszę robić, że dobra robota. Potem ze dwa parte na kucki i mówi dobra dobra, kładziemy się szybciutko. Kładziemy się? Mówię cholera co się dzieje, jak to się kładziemy?! Ale że coś jest nie tak?? Byłam taka skołowana, że słowa nie wypowiedziałam. Niech sobie robi co chce ze mną, mogę się i nawet na podłodze położyć jeśli sobie życzy. Położyłam się, ubrali się w kubraki, zadzwonili gdzieś i krzyczą - noworodki!!! Jak to cholera noworodki?! Ja wiem, że rodzę, ale że to już?? Proszę przeć, a niech Wam będzie, mogę nawet i przeć. Ale że to już?! Prę raz, mówią żebym przestała. Następny oddech i mam przeć, czuję, że to już. Dostaję takiego powera, że pre od razu kolejny raz i... Urodziłam... Nie krzyczałam, ja nawet się nie zdążyłam zorientować co się dzieje.

Nie płacze! O matko... Normalnie to wiem, że ma prawo nie płakać, ale pierwsza reakcja - o matkooo nie oddycha! Kładą mi go od razu na brzuchu, jest bordowy, zaczyna płakać, jest taki ciepły, taki mały. Patrzę ma Marcina, a ten ryczy. Ja nie płaczę, jeszcze to wszystko do mnie nie dociera. To się stało tak szybko, jeszcze nie rozumiem, że urodziłam zdrowego chłopaka, że urodziłam sobie syna na imieniny. Parte trwały 12 minut, urodziłam w 4,5 godziny od przyjazdu do szpitala. Teraz wszystko jasne czemu to wszystko działo się tak szybko. Byłam nacięta, musieli mnie trochę pozszywać, znieczulenie finalnie dostałam tylko raz.
Iwo Tadeusz Witkowski
18.05.2019 10:27
3308 g 53 cm