poniedziałek, 31 grudnia 2018

Jaki był 2018 | podsumowanie

Moje własne best nine, kocham każde z tych zdjęć, każde jedno przywołuje olbrzymią falę wspomnień i emocji, za to je uwielbiam. Nie mogę się doczekać własnego mieszkania i całej ściany w ramkach pełnych kolorowych obrazków upamiętniających najlepsze momenty w naszym życiu.
Jaki był mój 2018 rok? Postanowień nie realizowałam, bo nad życie nie cierpię tego słowa, przyprawia mnie o mdłości. Ale 2018 był oczywiście i jak zwykle jeszcze lepszy od poprzedniego. Powtarzam to rok w rok...i za każdym razem zastanawiam się czy to możliwe, czy to jest ok, czy to jest normalne, czy wszyscy tak mają, czy mam się z czego cieszyć, czy to może taka kolej rzeczy? Serio zawsze mnie to nurtuje. 2018 był tak wyjątkowy, że ciężko jest mi sobie wyobrazić, że kolejny będzie jeszcze fajniejszy?! Niee, to jest po prostu nierealne!

Pierwszym przewydarzeniem mojego 2018 było zapisanie się na kurs na prawo jazdy... Każdy kto mnie zna, doskonale wie, że byłam chyba ostatnią chętną osobą do robienia tego kursu na całym świecie haha! Bałam się jak dziecko, serio była to dla mnie czarna, najczarniejsza magia. Jestem z siebie nieziemsko dumna, że udało mi się zdać egzamin i od kwietnia jeżdżę tak często jak tylko mam możliwość. A, że jestem w ciąży to od września jestem naczelnym rodzinnym kierowcą, podrzucaczem i rozwozicielem w jednym! Fajna umiejętność, serio. Ale sama musiałam do tego dojrzeć, zrozumieć, że tego potrzebuję i chcę to zrobić. Skill do końca życia nabyty! A zdjęcie powyżej pochodzi z mojej pierwszej w życiu przygody z prowadzeniem samochodu, ze sprzęgłem, zmienienim biegów, ruszaniem i super, ekscytującą jazdą po pustym parkingu galerii handlowej w Święta Wielkanocne! Mam nawet filmik jak się drę w niebogłosy, że jakiś samochód się do nas zbliża i nie mam pojęcia co mam teraz zrobić hahaha.
W 2018 miałam najfajniejsze urodziny ever, wspaniale spędzony dzień, prezenty, rodzina i jeszcze te cudowne zdjęcia na pamiątkę! Uwielbiam swoje urodziny, dla mnie to niesamowicie wyjątkowy dzień, ważniejszy niż wszystkie inne w roku, tak po prostu mam, od zawsze. Staram się też zawsze aby urodziny bliskich mi osób były dla nich tak samo ważne, inne, udane, niezapomniane. Do tego jest to pierwsza sesja, którą zrobił M, wielki przeciwnik robienia zdjęć, dlatego gęba sama mi się śmieje jak do nich wracam. Od tamtej pory to on mnie namawia i wyciąga z domu żebyśmy pojechali gdzieś porobić fajne fotki na bloga!
Przez cały rok zrobiłam tyle zdjęć formy, że mój biedny telefon tego nie pomieścił. Ćwiczyłam, mniej, więcej, z różną motywacją i nastawieniem, ale cały czas się ruszałam. W tym roku zrozumiałam trochę bardziej niż wcześniej, że można się ruszać mniej z obowiązku, a bardziej z rozsądku i dla przyjemności. Zrozumiałam, że jak nie chce mi się iść na siłownię to mogę iść na spacer, albo na rower, że życie jest po to, żeby sprawiać sobie małe przyjemności i żyć chwilą, a nie katować się dla zasady. Bo miłość do siłowni wróci prędzej czy później, ale jak będę się zmuszać to pojedzie w cholerę na długie tygodnie w daleką podróż i wróci niewiadomo kiedy. A, że do ciąży przygotowywałam się świadomie ładnych kilka/kilkanaście miesięcy to ruch, zdrowie i jedzenie były dla mnie w tym okresie podwójnie ważne.

A potem były już tylko wakacje... Wakacje, które w moim życiu zmieniły wiele. Ej, wcale nie wiele! Zmieniły po prostu wszystko... Brzmi wzniośle i tandetnie, ale sami przeczytajcie. Najpierw półtora miesiąca obozów, na których niesamowicie odżywam, nabieram nowej energii, podczas których powstaje milion planów, pojawia się tysiące nowych pomysłów na pracę, przyszłość, kolejne podróże. Kocham ten czas, beztroski okres, niby spędzony w pracy, ale jednak dusza podróżnika cieszy się na każdą możliwość jeżdżenia, zwiedzania, przemieszczania się, poznawania...

A potem pojechaliśmy już "tylko" na wakacje życia. Jeśli zajrzycie tutaj, to przypomnicie sobie, że powrót na Bali był numerem jeden wśród zadań na 2018 rok... Ale było to jedno z takich marzeń, które siedziało gdzieś głęboko w sercu, ale sama miałam świadomość, że nic z tego nie wyjdzie... Znacie mnie, wiecie jak bardzo chciałam zabrać tam mojego M, jak strasznie chciałam spędzić tam wakacje, jak cholernie zależało mi na tym żeby być tam razem. Sama nie wierzę, że rok temu pisałam o tym jak o wyprawie w kosmos, a dzisiaj wspominam to tak samo jak fakt, że zdałam na prawko! Wróciłam z niesamowitymi wspomnieniami i zaręczynowym pierścionkiem na palcu. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, ale wrócił z nami ktoś jeszcze, ktoś kto mieszka dziś w moim brzuchu i ma już nawet swoje imię! No i sami powiedzcie, nie zmieniło się wszystko?!
Jaki będzie 2019? Nie mam pojęcia, ale jak zawsze mam nadzieję, że będzie jeszcze lepszy od mijającego. W 2019 zostanę mamą!!! Jeju, jak to brzmi. Więc zmieni się na prawdę wszystko, ale o tym jaki będzie przyszły rok mam nadzieję uda mi się napisać kolejny już post. Jaki był Wasz 2018? Udało Wam się zrealizować swoje cele, jesteście z niego zadowoleni czy cieszycie się, że odchodzi wreszcie daleko stąd?

sobota, 15 grudnia 2018

Trening w ciąży | jak ćwiczy leniwiec?

Jestem absolutnie za tym żeby w ciąży ćwiczyć, jeśli oczywiście nie ma żadnych przeciwskazań. Jestem też za tym, że ruch w ciąży przynosi same korzyści, jeśli oczywiście jest wykonywany i dobierany rozsądnie. No i jestem też za tym, że szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. W ciąży nie ćwiczę żeby mieć formę, ale żeby czuć się dobrze, żeby rodziło mi się lepiej, może szybciej i żeby po porodzie było mi troszkę lżej i łatwiej dojść do siebie. Nie mam kosmicznych oczekiwań, chcę po prostu czuć się dobrze sama ze sobą i dbać o moje zdrowie psychiczne, które od zawsze niesamowicie powiązane jest z aktywnością fizyczną, ilością ruchu i sportu w moim życiu. Endorfiny to klucz do wszystkiego!
Dostaję od Was bardzo dużo pytań na temat tego jak ćwiczę, gdzie ćwiczę, jak często, rano, wieczorem, sama, z kimś, z obciążeniem, bez, czy jeżdżę na rowerku, czy robię rozgrzewkę na stepperze.
Zacznijmy od tego, że moje oczekiwania boleśnie rozminęły się z tym co zastałam. Wyobrażałam sobie siebie jako super fit mamuśkę, zdrowa dieta, siłownia, zajęcia dla brzuchatek, poranny streching, joga, wszystko dla dziecka, zielone koktajle, soczki, sałateczki... Taaaak! Jak zaczęła się moja przygoda z ciążą doskonale już wiecie, nie będę się powtarzać. Napiszę tylko, że nie na to się umawialiśmy, zupełnie nie na to! Nie było treningów, siłowni, nie było zdrowo, w ruchu, aktywnie i pozytywnie. Nieeee, o nieeee. Pierwsze trzynaście tygodni ciąży spędziłam... trwając, wegetując, prosząc o wybaczenie i modląc się o przyjście II trymestru. O wysiłku nie było mowy, nie miałam nawet ochoty myśleć o tym żeby się ruszać. A pracę mam aktywną, prowadzę zajęcia na basenie, z czego znaczną większość będąc w wodzie, co samo w sobie jest jakimś tam ruchem. W soboty i niedziele spędzam na basenie po 10-12 godzin, więc na brak pozasportowej aktywności narzekać nie mogę. Na siłownię i na zajęcia wróciłam jednak gdzieś w okolicach 17 tygodnia, wcześniej to była walka z samą sobą, lenistwem, niemocą i mdłościami. Starałam się chodzić na długie spacery, to jedyne co mi wychodziło, posiadanie psa bardzo skutecznie motywuje do takiego typu aktywności.

No ok, ale najbardziej ciekawi Was przecież ta siłownia, więc do sedna. Jak już wywlekłam sama siebie z domu to jedyne na co byłam skłonna namówić samą siebie, były zajęcia dla brzuchatek. Wiecie, taka długa przerwa od treningów, ciąża, brak kondycji to wszystko zsumowało się i idąc na siłownię czułam się jak totalny świeżak, jakbym szła tam pierwszy raz i nie wiedziała co z czym i jak. Zajęcia wydawały się zatem najbezpieczniejszą opcją. Prowadzącą mamy kapitalną, trener i fizjoterapeuta w jednym uważam za najlepsze co może dostać ciężarna kobieta w pakiecie. Aktualnie trochę się rozruszałam, lubię sobie pojeździć na rowerze(stacjonarnym oczywiście), pochodzić na stepperku, a i jakiś mini ciężar też czasem wpadnie, wszystko z umiarem i bez ciśnienia. Nie będę Wam dokładnie opisywała jak wyglądają moje treningi, musicie mi wybaczyć, ale uważam, że takie kwestie powinno się dobierać indywidualnie. Ćwiczenia, które idealnie sprawdzą się u mnie, innym mogą zaszkodzić... Dodatkowo totalnie nie czuję się kompetentna żeby komuś doradzać. Sama uczę się swojego ciała, możliwości, zakresów od nowa. Ćwiczenia dobieram inne niż zawsze, rezygnuję z ciężarów na koszt gum, albo ilości i jakości. Ćwiczę bardziej żeby się rozruszać, rozluźnić, wzmocnić. Czasem udaje mi się rozwinąć rano w domu matę do jogi, czasami udaje mi się porozciągać. Wszystko to jest bardzo zależne od tego jak się czuję, ile mam energii i jaki mam humor. Nie robię nic na siłę, niby wcześniej też nie robiłam, ale teraz jest jakoś inaczej...

Jeśli macie możliwość skorzystania z usług trenera, który zna się na pracy z kobietami w ciąży to jak najbardziej polecam. Jeśli nie czujecie się na siłach żeby samodzielnie ćwiczyć, układać trening i decydować co Wam zaszkodzi a co nie, odradzam siłownię. Jest tyle innych form ruchu! Przede wszystkim spacery, basen, zajęcia zorganizowane przeznaczone specjalnie dla ciężarnych. No a basen to fantastyczna opcja nie tylko dla ciężarnych, można się zawsze wybrać całą rodziną i połączyć aktywność ze wspólnym spędzaniem czasu. No i muszę to napisać - dobrze jest przed rozpoczęciem jakiejkolwiek aktywności porozmawiać ze swoim lekarzem prowadzącym, spytać czy nie ma żadnych przeciwskazań,  wskazówek, rad, poprosić o pisemne pozwolenie (na niektórych zajęciach jest wymagane).
Ciąża to nie okres na robienie formy życia, rozpoczynanie nowych, wymyślnych aktywności, forsowania się czy realizowania ambitnych sportowych założeń. Sama po sobie wiem, że bez tej aktywności zbzikowałabym do reszty, obrosła w tłuszcz, była ociężała i sztywna jak kłoda. Trzeba więc gdzieś znaleźć złoty środek i znaleźć sposób żeby było jak najwięcej korzyści, a jak najmniej strat. Żeby ciągle na pierwszym miejscu był mały bąbel, który rośnie w brzuchu, jego dobro i bezpieczeństwo, ale żeby o swoim dobrym samopoczuciu, uśmiechu, endorfinach, spełnieniu i satysfakcji nie zapominać. Mam nadzieję, że mimo, że nie dałam Wam gotowych rozwiązań, konkretnych ćwiczeń i rozwiązań, to post coś Wam rozjaśnił.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Jak ma na imię mój brzuch? | Milion pomysłów na minutę

No miała być Tosia, to prawda. Już kiedyś chyba Wam wspominałam, że lata temu oglądając "Nigdy w życiu!" polski film z 2004 roku z Danutą Stenką i właśnie Joanną Jabłczyńską w roli Tosi, zakochałam się w tym imieniu, które na tamte czasy nie było ani troszkę popularne. Od tej pory w mojej rodzinie przyjęło się, że o moim przyszłym potencjalnym bobasie mówiło się właśnie Tosia! Jednak przez te wszystkie lata to imię już mi się znudziło i jak okazało się, że jestem w ciąży to niekoniecznie Tosia była moim pierwszym wyborem, mimo, że mam do tego imienia jakiś rodzaj sentymentu. 
Wymyślanie imienia dla dziecka, którego nie ma, ale może kiedyś się pojawi, to jak wymyślanie co zrobimy z milionem złotych jak wygramy w totolotka haha. Większość imion brzmi przyjemnie, wpada w ucho, dobrze się kojarzy, pasuje do nazwiska, nie mamy nikogo takiego wśród znajomych, wydaje nam się, że to całkiem dobre imię dla naszego przyszłego dziecka. Ale... jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że nadanie imienia dla małego człowieka, które będzie nosić juz do końca życia, po którym będzie rozpoznawany i którym będzie się z dumą podpisywał, to wcale nie jest taka prosta sprawa. Nagle zaczyna nam coś źle brzmieć, przypominamy sobie, że jednak znamy już takie jedno dziecko o takim imieniu i jest istnym szatanem (oboje pracujemy od wielu, wielu lat z dziećmi), że jest za długie, niezgrabne, że wszystkim w koło kojarzy się z kimś dziwnym...
Najlepszym sposobem wyboru imienia według mnie jest przede wszystkim zapisywanie każdego imienia jakie wpadnie nam w uchu, albo nad którym choć przez chwilę się zastanawialiśmy. Przy milionie pomysłów, propozycji i tsunami imion, które atakują nas codziennie z każdej strony, zapisywanie jest bardzo fajnym rozwiązaniem, mamy pewność, że nic nam nie umknie. Druga kwestia to skąd wziąć pomysł na imię? Ministerstwo Cyfryzacji raz do roku sporządza statystyki imion nadawanych w kolejnych latach. Nie chodzi oczywiście o to żeby wiedzieć ile jest Franków i Janków w całej Polsce, ale uważam, że jest to najlepszy zbiór imion jaki można znaleźć w internecie. Nam zależało na imieniu, które nie jest za bardzo popularne, ale nie jest też dziwaczne i zbyt wymyślne.
Jesteście ciekawi jakie imiona braliśmy pod uwagę? Jeśli nie, to przykro mi i tak się z Wami tym podzielę, a może ktoś się zainspiruję, komuś pomogę w tym niełatwym wyborze!
Dziewczynka miała mieć na imię: 
  1. Tosia - tak, dalej była na liście
  2. Pola albo Apolonia - jestem zakochana w tym imieniu na maksa, myślę, że jak pojawi się druga fasola i będzie dziewczynką to właśnie takie dostanie imię
  3. Nela - krótkie, raczej niespotykane i ładne
  4. Helena - mam na basenie na zajęciach z maluszkami dużo Helenek, ale to imię jest prześliczne
  5. Stefania - mała Stefka, Stefcia
  6. Aurelia - w życiu spotkałam jedną, jedyną i ma całe 3 lata
Jeśli chodzi o chłopaka to typów było jeszcze więcej, ale daruję Wam całą encyklopedię imion, haha! Z wybieraniem konkretnego imienia chciałam poczekać aż poznamy płeć, bo wtedy trzeba dokonać jednego wyboru, a nie męczyć się z decyzją odnośnie dziewczynki i chłopca. Płeć, jak dobrze wiecie poznaliśmy 15 listopada, czyli w 15 tygodniu dzięki badaniom genetycznym. Imię chłopaka pod koniec wybieraliśmy spośród tych:
  1. Iwo - kompromis i jedyny wspólny mianownik na mojej i Marcina liście, krótkie, niespotykane, ładne, fajne zdrobnienia, ma wszystko czego szukaliśmy
  2. Bruno - imię w naszych rozmowach funkcjonuje już od jakiś 4 lat, podobny klasyk jak Tosia
  3. Feliks - Feluś, Felek też znam jednego, jedynego z zajęć na basenie i od razu zakochałam się w tym imieniu, niestety nikt nie podziela mojej miłości
  4. Fryderyk - nowy pomysł, odpada tylko ze względu na brak ładnych, krótkich zdrobnień dla malucha
  5. Witold - Witek bardzo prześmiewczo pasuje do nazwiska mojego M, do tego od dziecka taką właśnie ma ksywkę, więc imię nadane byłoby mega mega z jajem
  6. Stefan - no co tu dużo mówić, tak jak Stefka bardzo mi się podoba

Właściwego wyboru dokonaliśmy...hm, sama nie wiem kiedy! Koło 16 tygodnia do brzucha mówiliśmy już tylko Iwo, Bruno i Fryderyk. Fryderyk odpadł z konkurencji, ponieważ brzmi tak okropnie wyniośle i brak jakiegoś fajnego zdrobnienia dla malutkiego fasolka. W grze został Bruno i Iwek. Pewnego dnia podczas jazdy samochodem uparłam się, że ja już, teraz, natychmiast muszę wiedzieć jak mój brzuch ma na imię... Wiecie, kobiety w ciąży mają różne dziwne akcje. No i w ten oto sposób stanęło na tym, że nasz syn będzie miał na imię IWO! Jakie imiona byście wybrali z moich list? Jestem bardzo ciekawa!!!
P.S.: Zastrzegam sobie jednak prawo do zmiany zdania odnośnie nadanego imienia w dowolnie wybranym momencie. Wiecie jak jest, kobieta w ciąży, jej dąsy, humory, hormony... Mam nadzieję, że Iwo pozostanie Iwem, ale niech Was nie zdziwi jak nagle stanie się Brunem!

środa, 5 grudnia 2018

Chłopak jak nic | 18 tydzień ciąży


Zaczęłam dziś 18 tydzień. Brzucha jak nie było, tak dalej nie ma. Znaczy ja coś tam widzę, ale jak ktoś nie wie, że jestem w ciąży to w życiu się nie domyśli, wyglądam jakby mi się na zimę przykleiło kilka zbędnych gramów. Ruchów jak nie czułam, tak dalej ciężko mi uwierzyć, że ktoś tam w środku mieszka. Waga +2kg. Faza na kanapki, pomidory, pizze, biszkopty i słodką herbatę trwa w najlepsze. Kupione mamy jedno, jedyne ubranko i jedną symboliczną parę skarpet, ale muszę się pochwalić, że wczoraj zrobiłam pierwsze, spore zamówienie przez internet! Za to obejrzałam już chyba WSZYSTKIE strony, na których można zamówić ubranka, kołderki, kocyki, beciki, gniazdka, pozytywki, lamki nocne, laktatory, pieluchy, otulacze, smoczki, koszule do karmienia, czapeczki, śpiworki, wózki, foteliki... Odmóżdżenie to-tal-ne! No i nareszcie udało się na USG zobaczyć co Pan Fasol ma między nogami, choć nie były to łatwe poszukiwania, bo jaśnie pan nie raczył współpracować. Poniżej macie najlepszy dowód na to, że z pewnością nie będzie z tego dziewczyny hihi! Kolejne piękne zdjęcie będę mogła Wam pokazać 11 stycznia, to będą już połówkowe!!!! Ale ten czas szybko leci, mam nadzieję, że troszkę zwolni, bo chciałabym się jeszcze nacieszyć brzuszkiem, który jakoś nie planuje się pokazać...

Nadszedł wreszcie ten cholernie wyczekiwany II trymestr, do którego modliłam się dniami i nocami żeby przyniósł mi ratunkek jak najszybciej. Niby to taka umowna granica pozbycia się najgorszych, najbardziej upierdliwych i obrzydliwych dolegliwości, ale pokładałam w nim olbrzymie nadzieje. II trymestr przyszedł, obudziłam się rano, a tu żadnego wow, żadnego czary mary jesteś piękna, zdrowa i nie czujesz się jak wrak człowieka... No kiszka! Pół żartem, pół serio, ale nie ustąpiło wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a przechodziło tak powoli i niepostrzeżenie, że dopiero kilka dni temu zorientowałam się, że chyba wreszcie jestem sobą. 
Pierwszym fantastycznym objawem było to, że leżenie w łóżku doprowadzało mnie dla odmiany do szału, bo nareszcie miałam ochotę poruszać się i zrobić coś pożytecznego dla świata, szok. Kolejną zmianą był powrót miłości do owoców i warzyw, której zaniku nigdy wcześniej w życiu nie przeżyłam i nigdy bym się nie spodziewała, że nadejdzie w chwili, w której właśnie tych witamin powinnam ładować w siebie jak najwięcej. Wróciłam też na siłownię, do długich spacerów, do jogi i rozciągania w domu, ale o tym napiszę innym razem, bo pytań dostaję co nie miara. 
Co jeszcze zmieniło się po I trymestrze?
Opadły wielkie emocje, obawy, stresy, że nic nie wiem, że jest tyle rzeczy do kupienia, że nie wiem co się dzieje z moim dzieckiem w 15, a co w 16 tygodniu ciąży, że jest jeszcze tyle spraw do załatwienia, imię do wybrania, mieszkanie do wyremontowania. Nie martwi mnie już każdy jeden, mały objaw, ukucie, zmiana nastroju, zachcianka, napad śpiączki. Czuję, że zeszły ze mnie totalnie te wszystkie emocje, które kumulowały się we mnie niczym ładunek elektryczny i przestałam chodzić jak chmura burzowa. Nie mam potrzeby wiedzieć wszystkiego i przeczytać wszystkiego co na ten temat napisał internet, poczułam luz i spokój. O! Słowo "spokój" to chyba klucz tej całej sytuacji. Mam więcej energii i najzwyczajniej w świecie cieszę się z tego gdzie jestem i co mam, to takie miłe uczucie. 
Może jakieś Q&A? Doświadczenie i wiedzę mam marne, ale na każde pytanie chętnie odpowiem! ;)

czwartek, 15 listopada 2018

Czy fasola jest zdrowa? | Bardziej Fasolka czy raczej Pan Fasol

Długo zwlekałam, bo nie chciałam Was martwić, wylewać na Was swoich obaw, żali i pisać o czymś, co jeszcze nie było do końca potwierdzone, ale od początku, po kolei... 
Jako pierwsze poważniejsze badania poza USG na rutynowej, kontrolnej wizycie i pobraniem krwi zrobiłam w 12 tygodniu badania prenatalne z testem PAPPA, o czym Wam mówiłam. Długo się nad nimi nie zastanawiałam, bo brzydko powiem - skoro mnie stać, to czemu mam nie sprawdzić czy z fasolą wszystko jest ok i mieć spokojną głowę. Do tego zdjęcia z tego dokładnie USG właśnie macie przed sobą, więc kolejny fantastyczny argument za. Oprócz tego, że dzidzia wyglądała ślicznie, dobrze się rozwijała, dała się obejrzeć, ryczeliśmy oboje jak bobry słuchając serduszka, wyszło pośrednie ryzyko wystąpienia Zespołu Downa, wyszło, że mogę urodzić chore dziecko, ale wcale nie muszę... Te badania to tylko prawdopodobieństwo, zwykła statystyka, ale jednak po coś się te badania robi. Nie chcę wchodzić w szczegóły, myślę, że jeśli chcecie wiedzieć więcej najlepiej zrobię jak odeślę Was tu.
Długo trwało zanim dotarło do mnie co te cyferki na opisie badania oznaczają, a potem nie spałam po nocach, nie jadłam, odchodziłam od zmysłów, przeczytałam cały internet (nie ma nic głupszego) i nie było innego wyjścia jak zrobić kolejne badania, na które już wcale nie było mnie tak stać jak na poprzednie... Niepewność jest najgorsza, chore czy zdrowe i tak bym kochała, ale ta przerażająca niepewność jest o-kro-pna. Nie interesowała mnie płeć, w nosie miałam czy to będzie chłopiec czy dziewczynka, bałam się czy dane nam będzie się spotkać. Wiem, że smutno się to czyta, ale obiecałam Wam szczerość... Przez ostatnie dni starałam się nie myśleć nawet o tym, że jestem w ciąży żeby nie przysparzać samej sobie okazji do zamartwiania się. Zrobiłam kolejne badania i kolejne dni czekania. Bezczynność i bezradność to razem z niepewnością jakieś szatańskie trio. Dzisiaj rano odebrałam telefon, że wyniki są do odbioru. Mało nóg nie połamałam wybiegając z domu. 
Będę miała zdrowego chłopaka!!!
Wszystko jest dobrze, Sanco nie potwierdziło Zespołu Downa, ani żadnych innych chorób genetycznych. Kamień z serca... Brałam pod uwagę wszelkie ewentualności, o których nikt ze mną w moim domu nie chciał rozmawiać, wszyscy mnie zbywali żebym tylko się nie denerwowała, a to paradoksalnie właśnie najbardziej mnie wkurzało, udawanie, że nic się nie dzieje. Największe nerwy mam już za sobą, zaczęłam właśnie drugi trymestr, wszelkie najgorsze dolegliwości mam nadzieję już nie wrócą. Czas wreszcie cieszyć się ciążą! No i najwyższa pora wybrać się na pierwsze zakupy.

wtorek, 16 października 2018

I trymestr taki piękny | Jednak potrafię marudzić

Trochę się ociągam z pisaniem dla Was na temat ciąży z kilku powodów. Jestem w tym temacie zielona jak trawa na wiosnę, nie mam najmniejszego zamiaru udzielać komukolwiek jakichkolwiek porad, no i nie chcę Wam smęcić i marudzić, bo do tej pory nie było mi wcale łatwo. Ale doszłam do wniosku i mówiłam Wam to z resztą od samego początku, że będzie szczerze, bez koloryzowania, ukrywania niewygodnych tematów, to muszę się teraz tego trzymać i napisać marudząco - smęcącego posta, czego zawsze bardzo unikałam. Ale o pierwszych tygodniach ciąży nie potrafię powiedzieć wiele dobrego... A potrafię powiedzieć cokolwiek pozytywnego?
Od samego początku czułam się tak bardzo źle, że jeszcze zanim dostałam wyniki badań krwi już wiedziałam! Od tego właśnie dnia prowadzę notatki odnośnie mojego zdrowia i samopoczucia, bo ja to jestem taki ciekawy przypadek, że nawet jak umieram 10 dni, a potem 3 dni czuję się rewelacyjnie to totalnie zapominam co mi było te 3 dni wcześniej... A bardzo chciałam pamiętać, albo móc wrócić do tego jak przechodziłam te jak się miało zaraz okazać "cudowne 9 miesięcy". Mhm! Pierwsze 8 tygodni minęło mi mniej więcej tak:

  1. Zwrot "poranne mdłości" brzmi tak bardzo niesprawiedliwie lajtowo w porównaniu z tym co przechodziłam, że zdarzało mi się śmiać do samej siebie. 
  2. Czujesz się dobrze cały dzień, a nagle wchodzisz do mięsnego, bo już 2 dzień chodzą za Tobą mielone i nie to, że od progu zmieniasz zdanie i już wcale nie masz ochoty na te kotleciki, to wychodzisz szybciej niż weszłaś, bo pod ręką nie dostrzegłaś żadnego potencjalnie dobrego miejsca na oddanie tego co prze chwilą zjadłaś. Szalone jest to, że sama się musiałam przyzwyczaić do tego, że nagle stałam się totalnie nieprzewidywalna nawet dla siebie samej.
  3. Popcorn i chipsy... Przed ciążą moje największe jedzeniowe grzechy i przyjemności. Dzisiaj możecie mnie nimi straszyć i poganiać. Nie tknę, ani nawet przechodząc w sklepie obok nie spojrzę na nie, bo od razu rośnie mi w gardle gula.
  4. Ilość energii, motywacji, siły i chęci na poziomie mułu, dna i wodorostów. Nawet przy najgorszej grypie, anginie, innym syfie nie czułam się tak bardzo kupą jak w tym przypadku.
  5. Zjem tylko to na co mam ochotę, nic innego nie przeciśnie się przez moje gardło. Na topie: gotowane ziemniaki, kanapki bg z szynką, mleko ryżowe z płatkami kukurydzianymi.
  6. Całe życie śmieci wyrzucałam do zsypu z zatkanym nosem, psią kupę sprzątałam na bezdechu, a na stertę brudnych naczyń najpierw nalewałam litr płynu, a teraz? Śmierci wyrzuca Marcin, naczynia zmywa Marcin, z kupą jakoś radzę sobie sama, przecież nie poproszę pani na ulicy żeby mi po psie posprzątała, bo ja mam "poranne mdłości"...
  7. Jestem wiecznie śpiąca i zmęczona, ale jak jest pora żeby spać to gdzieżby tam znowu, przecież spanie jest dla słabych, zasypianie o 2 w nocy i pobudka przed 7 są na porządku dziennym. Wcześniej spałam po 10 godzin i to była dla mnie idealna ilość.
  8. Piersi... Jak po operacji plastycznej, operacji plastycznej wszczepienia 5 kilogramów ziemniaków do każdej. Bolą, pieką, ciągną, kłują, a spróbuj choćby dotknąć to zabiję bez skrupułów!
  9. Bóle brzucha jak przy okresie, a podobno od tego ustrojstwa miałam mieć spokój na dłuższy czas, eh.
  10. Mój ukochany przyjaciel trądzik. Aaaa! No nie cierpię, nie zaakceptuję, nie zrozumiem! Nie jem mleka, nie jem glutenu, nie jem cukru, ale nad hormonami nie zapanuję.
  11. Jak ja mogłam zapomnieć o biegunkach. Ups, kolejne tabu, o którym nie powinnam pisać, co? Jakby kupę robili tylko ludzie najniższego szczebla, eh. A potem tyle bogatych i wykształconych choruje na jelita, umiera na raka, bo wstyd z takimi problemami do lekarzy chodzić, wstyd żeby ktoś do tyłka zaglądał. Mi nie wstyd, choć wiele osób pisało, że powinno...

Z pozytywów... Trochę ciężko znaleźć cokolwiek jeśli mam być szczera, ale niech Wam będzie:
  1. Ani razu nie wymiotowałam.
  2. Brak miesiączki, ale tak serio to wyczytałam to w internecie, bo przy tych wszystkich atrakcjach wymienionych wyżej to nawet nie zauważyłam żeby było coś, cokolwiek co mi tego życia jeszcze bardziej nie utrudnia!
  3. Nie chce mi się jeszcze siku co 5 minut, a to bardzo doceniam.
  4. Nie mam trudności z zawiązaniem butów, ubraniem się, przekręcaniem z boku na bok. O, ile pozytywów nagle się znalazło!
Cieszę się bardzo, że nikt mnie na tę ciążę nie namawiał, nie nakłaniał, nie przekonywał, bo chyba straciłby życie razem z tym co by mnie po piersiach chciał dotykać. Cieszę się, że to była nasza wspólna decyzja i do nikogo nie mogę mieć żalu, że sama sobie taki los zgotowałam. Nigdy w życiu żadnej kobiety nie będę namawiała na macierzyństwo!!!! Jeśli takie słowa kiedykolwiek wyjdą z moich ust, tłuczcie w co popadnie. Każda kobieta musi dojrzeć do tego sama, żeby potem nie żałować decyzji, którą podjęła.
Przyznam, zastanawiałam się po co mi to wszystko było, bo żegnałam się z życiem już parę razy w przeciągu tych kilku tygodni. Ale jeszcze bardziej zastanawiałam się czemu do jasnej cholery nikt mi nigdy nie powiedział, że organizm kobiety tak bardzo cierpi, tak dużo czasu potrzebuje żeby przyzwyczaić się do nowej sytuacji, że hormony są totalnie nie do okiełznania, przewidzenia i zatrzymania, że to wcale nie są "cudownie" miesiące. Byłam świadoma, że może być różnie i może być ciężko, ale było "bardziej różnie i ciężko" niż zakładałam. Nie chcę Was straszyć, bo absolutnie każda z nas przeżywa to inaczej, ma swoje własne hormony, choroby, predyspozycje, podejście, oczekiwania czy motywacje.
Zakończę pozytywnie! :) Od ponad tygodnia mam się lepiej, wróciła ochota na słodycze, więc śmiało można powiedzieć, że wreszcie wszystko ze mną ok. Nie boli mnie brzuch, minimalny poziom energii potrzebny do przeżycia jakoś udaje mi się skumulować, wróciłam powoli do treningów i mam wrażenie, że najgorsze już za mną!

Ps: Na zdjęciu mały człowiek w rozmiarze 2 centymetrów, dla mnie to jakieś czary, że on siedzi sobie w moim brzuchu, rusza się, rośnie, żyje...

poniedziałek, 1 października 2018

Czemu mnie nie ma? | Tak, jestem w ciąży

Na początku nie umiałam się opanować i nie powiedzieć od razu całemu światu tak mnie roznosiło, a jak już przyszło co do czego to nie wiedziałam jak mam Wam to napisać... Chciałam mieć pewność, że wszystko jest dobrze, musiałam sprawdzić czy fasolka jest tam gdzie powinna, czy jest tętno, powiedzieć tym, którzy nie powinni dowiedzieć się tego z internetu. Nigdy w życiu nie doczekałabym do końca pierwszego trymestru, no nie było takiej możliwości. Miałam Wam tyle do opowiedzenia, tyle się u mnie działo, a nie mogłam się tym z Wami podzielić! Uwielbiam Was, Waszą energię, to jak cieszycie się moim szczęściem, zawsze dzielę się z Wami swoimi treningami, zdrowiem, wyjazdami, humorami. Chyba musiałam się po prostu wylogować z Instagrama do tego czasu, bo nie potrafiłam udawać, że nic się nie dzieje!!! Ale teraz nie wiem czemu miałabym nie powiedzieć Wam, że jestem w 7 tygodniu, że o ciąży wiemy prawie od samego początku, że nie jest to wpadka (o dziwo bardzo dużo osób o to pyta...), że termin mam na 22 maja, że czuję się okropnie, a pracować mam zamiar jak najdłużej, że bardzo się cieszymy, ale to jak cieszą się nasze rodziny przechodzi ludzkie pojęcie. Nie będzie żadnych tajemnic, nie będzie też bajecznie pięknej i instagramowej ciąży, będzie prawda, szczerość i wszystko to, na co będę miała ochotę.  Czy moje konto się zmieni? W pewnym stopniu na pewno, tak samo jak zmieni się moje życie, to jest nieuniknione i bardzo się z tego cieszę. Nie chcę z niczego rezygnować, tak chyba mówi każda przyszła mama. Sport, aktywność, pozytywna energia, zdrowe jedzenie, podróże to całe moje życie. Ale będzie dużo ciążowych tematów, treningów z brzuszkiem, mamusiowych dylematów i kompletowania wyprawki,  mnóstwo zdrowotnych zawirowań, które już mnie zdążyły zaatakować. Ciekawa jestem czy ten temat w jakikolwiek sposób Was interesuje, ale mam nadzieję, że będziecie śledzić jak rosnę z dnia na dzień, nawet jeśli parentingowe tematy to nie Wasza bajka. Jeśli macie jakieś pytania albo pomysły na posty to śmiało piszcie!

wtorek, 25 września 2018

Podwójna narzeczona | No to kiedy ślub?


Jak to jest być narzeczoną? Jak to jest nie mieć już chłopaka?
Śmiesznie i zarazem ciężko się przyzwyczaić, w końcu na dobrą sprawę nic się w naszym życiu nie zmieniło, a jesteśmy razem już pięć lat. Według prawa, oficjalnie, czy jak to inaczej nazwać, zmieniło się całkiem sporo. Nigdy nie miałam parcia ani na pierścionek, ani na narzeczonego, ani tym bardziej na ślub. Klasyczne polskie wesela to totalnie nie moje klimaty. Spędy rodzinne i wydawanie niebotycznych sum na salę, orkiestrę, hektolitry alkoholu, suknię, fryzury, kwiaty jakoś do mnie nie przemawiają. Zwyczajnie szkoda mi pieniędzy, które wolałabym wydać na jakiś fajny wyjazd. Najbardziej na świecie marzy mi się ślub na boska na plaży, z dała od wszystkich, tak jak zaręczyny, ale wiele osób nigdy by mi tego nie wybaczyło, a rodzinę ma się jedną i coraz bardziej rozumiem, że nie będzie mi to dane.
Dałam się póki co przekonać na posiadanie narzeczonego i pierścionka, to już w moim wykonaniu spory sukces. Były zatem zaręczyny, całkiem z resztą oryginalne, bo u nas przecież normalnie być nie może. Historię pierwszego pierścionka ukradzionego w drodze do Indonezji doskonale znacie. Napiszę tylko, że karma wraca i wierzę w to, że w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Za pierścionkiem długo nie płakałam, M od razu po powrocie z wakacji stanął na głowie, żebym jako narzeczona miała się czym pochwalić, dostałam nowy, identyczny i w ten właśnie sposób stałam się podwójną narzeczoną i drugi raz powiedziałam magiczne TAK. 

Przyszła pora na nieśmiertelne pytanie zadawane zaraz po gratulacjach: no to kiedy ślub?! Za każdym razem mam nieodpartą ochotę odpowiedzieć bardzo asertywnie i oryginalnie: nigdy! Ja wieeem, jak już powiedziałam A, to teraz pora powiedzieć B...  Ale! Na ślub w Polsce zgodzę się pod jednym, jedynym pozorem, że absolutnie wszystko będzie po mojemu, że nikt mi nie będzie mówił, że wypada albo nie wypada, kogo trzeba zaprosić, a co dobrze byłoby zrobić. NIE! To ma być mój dzień, nie podobają mi się śluby, wesela, wiejskie potańcówki, oczepiny i inne dziwaczne zwyczaje. Są ludzie, którzy całe życie o tym marzą, rozumiem, ale jeśli ja mogę pójść na ustępstwa i zgodzę się na ślub, to fajnie gdyby moje zdanie też zostało w tym wszystkim uszanowane. Weźmiemy cywilny, w ogrodzie, w trampkach, w boho stylu, z najbliższymi, z dobrym obiadem, prosecco, świeczkami, parkietem pod gołym niebem, saksofonem w tle i milionem zdjęć. Jak uda nam się na to wszystko kiedyś zarobić to bardzo chętnie się tym wszystkim z Wami podzielę i zabiorę Was tam ze sobą.


poniedziałek, 17 września 2018

Wyjazd na Bali | Q&A

Wybaczcie, że kazałam Wam tyle czekać, ale jakoś nie mogłam się zabrać za ten post. Ale udało się! Zapraszam do czytania. Wszystkie pytania dostałam od Was na Instagramie odnośnie naszego ostatniego wyjazdu do Indonezji. Wyjazd trwał równo 14 dni, byliśmy na Komodo, Flores, Rinca i Bali. 

Przez jakie biuro organizowaliśmy wyjazd?
Wszystko organizowaliśmy sami, takie wyjazdy są najlepsze! Loty kupiliśmy w lutym, hotele finalnie zarezerwowaliśmy przez internet w lipcu, transport organizowaliśmy na miejscu. Reszta tak jak na każdym innym wyjeździe. Wiem, że dużo osób ma obawy przed samodzielnym organizowaniem wyjazdów, wakacjami bez biura podróży, profesjonalnej opieki oraz tego, że w razie jakichkolwiek kłopotów, niepowodzeń, chorób, wypadków, opóźnień można liczyć na wsparcie. Dla mnie samodzielne organizowanie wyjazdów to niesamowite wyzwanie, wieloetapowe zadanie, które sprawia mnóstwo frajdy i satysfakcji.
Jak wyglądał nasz lot? 
Lecieliśmy z Warszawy do Singapuru LOTem, około 12h. Z Singapuru liniami AirAsia, a z Bali na Flores z lotniska krajowego, na którym koczowaliśmy jakieś 10h. W sumie podróż zajęła nam około 35 godzin, mój życiowy rekord. Droga powrotna była szybsza, łatwiejsza i przyjemniejsza, bo ruszaliśmy już z Bali liniami Scoot, a z Singapuru już prosto do Warszawy LOTem. Jedyna przeszkoda to fakt, że na lotnisku w Singapurze czekaliśmy 7h na kolejny samolot...
Lubię latać, uwielbiam! Więc nie jestem wiarygodna w ocenie takich podróży, mogłabym latać całymi dniami. Jedyne czego nie lubię to przesiadki i długie oczekiwanie na kolejny lot, jest to bardzo męczące. Na trasie z Warszawy do Singapuru i z powrotem mieliśmy dwa posiłki i napoje bez ograniczeń, na lotnisku w Singapurze w obie strony zjedliśmy spory obiad, do tego mieliśmy zawsze przy sobie jakieś drobne przekąski na czarną godzinę i powiem Wam, że w kwestii jedzeniowej udało nam się nieźle przeżyć tyle godzin w podróży.
Czy był problem z wymianą na balijską walutę?
Balijska waluta czyli rupia indonezyjska sama w sobie jest dość zabawna, znaczy nie sama waluta, a jej wartość. Najzwyczajniej w świecie każdy Indonezyjczyk i każdy turysta odwiedzający Indonezję jest milionerem!!! Milion rupii to w przybliżeniu 250 złotych. Problemu z wymianą pieniędzy nie ma, wręcz na ulicach atakowały nas z każdej strony kantory. Na przykład w Kucie co drugi straganik miał swój mały kantor. Jeśli nie wybierasz się w turystyczne rejony pieniądze zawsze można wymienić na lotnisku, kurs już nie jest tak korzystny, ale lepsze to niż nic. Ah no i zabraliśmy ze sobą dolary i euro, złotówek nie da się wymienić!
Co ze sobą zabrać? 
Przede wszystkim paszport, pieniądze, ubezpieczenie, bikini, dużo sukienek, japonki, kapelusz, okulary przeciwsłoneczne, krem z filtrem, metalowe słomki, dobry humor i nic więcej nie potrzeba! Nie zabierałam niczego specjalnego, czego nie wzięłabym na każde inne wakacje. Może to i jest koniec świata, ale jest cywilizacja. Jeśli skończy Ci się szampon, to bez obaw, nie będziesz musiała chodzić całe wakacje z brudną głową! Jak nastawiasz się na zakupy, to pamiętaj żeby zostawić sobie pare kilogramów zapasu w walizce, żeby nie dopłacać potem w drodze powrotnej za nadbagaż.
Jak zorganizować samemu taką wyprawę, od czego zacząć planowanie?
Planowanie zdecydowanie najlepiej jest zacząć od znalezienia i kupienia najtańszych albo najbardziej odpowiadających nam lotów. Jest to z pewnością najdroższy element takiego wyjazdu. Jeśli możesz dostosować swój urlop do tanich lotów, okazji cenowych, przecen i promocji, tym lepiej dla Ciebie! My niestety mieliśmy jedynie dwa tygodnie wolnego w konkretnym terminie i do tego musieliśmy dopasować loty, stąd nie wyszło to wcale korzystnie cenowo, ale coś za coś, mogliśmy przecież wcale nie lecieć! Jeśli masz już bilety to najwyższa pora odpowiedzieć sobie na kilka zasadniczych pytań. Ile pieniędzy masz do wydania? Co chcesz robić? Zwiedzać czy odpoczywać? Czy chcesz cały pobyt spędzić w jednym miejscu? Czy chcesz mieszkać nad morzem czy wgłąb lądu? Czy chcesz wybrać się na wycieczkę na inną wyspę? Czym chcecie się przemieszczać? Jakie macie wymagania względem hotelu? Basen, śniadania, klimatyzacja, bar? Może hostel? Pytań jest milion! Trzeba usiąść na spokojnie i zastanowić się czego chcesz, na czym najbardziej Ci zależy i na co Cię stać!
Jakie są koszty takiego wyjazdu?
Za dwie osoby na dwa tygodnie wydaliśmy koło 13 tysięcy, z czego około 6 tysięcy to były przeloty, a około 4 tysiące kosztowało nas safari i nurkowanie. Dla jednych duzo, dla innych mało, nad tym nie ma co się rozwodzić. Jedliśmy dwa razy dziennie w lokalnych restauracjach, wieczorem piliśmy piwko, drinki, na plaży kupowaliśmy kokosy, kukurydzę i kurczaka z grilla, przywieźliśmy dosłownie kilka pamiątek i jedliśmy na lotnisku jeśli bylismy głodni. Żyliśmy dość oszczędnie, jedzenie w Indonezji jest bardzo tanie, alkohol bardzo, bardzo drogi w porównaniu do jedzenia. Przykładowo ryż smażony z kurczakiem, którym najadałam się na pół dnia kosztował 7zł, tyle samo co 0,5l piwa, a butelka bardzo słabej jakości whiskey w sklepie obok hotelu kosztowała koło 100 zł.
Co można zjeść, a czego po prostu trzeba spróbować?
Rodzaj restauracji bardzo zależy od tego gdzie się wybieracie. Na przykład w Kucie trafienie na klasyczne indonezyjskie jedzenie zajęło nam mnostwo czasu i znaleźliśmy i tak tylko jedną, która nam psowała! Za to pizzerii i knajp z burgerami było więcej niż w naszym centrum handlowym. Ale jak pojechaliśmy do Uluwatu to repertuar zmienił się diametralnie, bardziej swojskie, mniej turystyczne okolice i miejsc, gdzie jedzą miejscowi i turyści bardziej ceniący balijskie klimaty pojawiło się o wiele, wiele więcej. Tam można było zjeść przede wszystkim smażony ryż i makaron na tysiące sposobów, sajgonki, przeróżne zupy (wywar+mięsko+makaron), no i oczywiście owoce morza w każdej ilości, formie i różnorodności. I to jest właśnie to, co według mnie trzeba tam zjeść!
Miejsca w których mieszkałam, jak szukałam, czy polecam i na co zwrócić uwagę?
Hoteli szukałam przez booking. W Kucie najbardziej zależało nam żeby być w centrum, w hotelu z basenem, klimatyzacją, w formie bungalowów, blisko plaży. Te wszystkie opcje można zaznaczyć w wyszukiwarce, a potem to już kwestia gustu, lokalizacji, oglądania zdjęć i co się komu podoba. Ah, no i oczywiście podstawowa kwestia - kasa! Szukałam czegoś taniego, bez luksusów, w końcu w hotelu spędzaliśmy tylko klika chwil. Musicie wziąć jednak pod uwagę, że rzeczywistość lubi się znacząco różnic od zdjęć i to, że im więcej osób wyjeżdża, tym trudniej o jednomyślność przy wyborze hotelu. Na co zwrócić uwagę? Hm, dla mnie chyba najważniejsze są opinie ludzi, które można sprawdzić na bookingu, ale też w wielu innych miejscach. Im więcej opinii tym lepiej, bo to oznacza, że jeździ tam dużo ludzi i średnia ocena jest wiarygodna.
W Kucie wybraliśmy Easy Surf Camp, który widzicie na zdjęciu powyżej. W Uluwatu zdecydowaliśmy się po długich dyskusjach na My Dream Resort & Spa i nie żałujemy. Oba hotele polecam, zdjęcia trochę podkręcone, ale jak na swoją cenę to jakość adekwatna, pojechałabym drugi raz.
A pierwsze 5 dni spędziliśmy na łodzi w postaci safari nurkowego, absolutnie najcudowniejsze chwile podczas całego wyjazdu! Niczego nie szukałam, bo właścicielką łodzi i organizatorem jest znajoma Ola (tutaj macie link). Pływaliśmy pomiędzy Komodo, Flores i Rinca. Nurkowaliśmy trzy razy dziennie, mieliśmy trzy posiłki, desery i podwieczorki, każdy miał swoją kajutę z klimatyzacją i łazienką. Oglądaliśmy żółwie, rekiny, manty, zachody słońca, bezludne wyspy, malownicze plaże i miejscowych na małych, biednych łóżeczkach łowiących wszystko, co nadaje się do jedzenia. O nurkowaniu planuję osobny post, stąd brak zdjęć spod wody!
Relacja z wyjazdu cały czas jest do obejrzenia w wyróżnionych na moim Instagramie, a jeśli macie jeszcze jakieś pytania to bardzo chętnie odpowiem!

piątek, 14 września 2018

Post po przerwie | Lubię pisać


Wracam do pisania do Was, na stałe, na bieżąco, regularnie i bez wymówek! Zwykle to właśnie - nie mam czasu, nie mam pomysłu, nie mam zdjęć, wypadłam z rytmu (w którym nigdy nie byłam), mogę w tym czasie zrobić coś innego, nie mam o czym pisać. 

A właśnie, że mam i po prostu lubię to robić, sprawia mi to frajdę i przyjemność. Fajne jest to, że mogę się z Wami dzielić czymś, co krąży mi po głowie, a każdy kto będzie chciał może sobie tu wejść i poczytać. Mam w końcu swoje miejsce w sieci, do którego nikt z przypadku nie zabłądzi. Zawsze powtarzam, żebyście robili to co lubicie, co Was interesuje, co sprawia, że się uśmiechacie, za co zabieracie się z radością. Że szkoda Wasze prawdziwe pasje, zainteresowania, hobby chować przed światem, bo nie wypada, bo co inni pomyślą, bo szkoda na to czasu. Czasu to owszem szkoda, ale na takie gadanie. 

To teraz muszę i ja być wreszcie konsekwentna i zacząć do Was pisać zawsze wtedy kiedy będę miała na to ochotę, a co! A tematów w kolejce stoi kilka, jak nie kilkanaście, czas mam, ochotę mam, komp wreszcie wrócił z serwisu, zdjęcia są, a jak nie ma, to zawsze można pójść na psi spacer połączony z wygłupami przed aparatem! Szukajmy sposobów, a nie wymówek i od razu będzie nam trochę łatwiej realizować swoje plany. Z tym Was dzisiaj zostawiam, a ja idę za ciosem 
i przygotowuję dla Was kolejne posty! ;)
 
Leginsy: Reebok
Koszulka: HM

piątek, 18 maja 2018

#niechowamsie | kampania Eveline Cosmetics

My, kobiety lubimy sobie utrudniać życie, wymyślać problemy i martwić się czymś, czego nie ma. Lubimy też błogie lenistwo, czekoladę, kawę i buty! Ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastko. Skoro chcemy założyć bikini bez wstydu, pojechać na wakacje z wysoko podniesioną głową, iść na basen z dumą, że sumiennie przepracowałyśmy ostatnie miesiące…to nie możemy chodzić na siłownię w myślach, a zdrowe obiadki oglądać na Instagramie.

Ja staram się regularnie trenować, zdrowo jeść, suplementować się, pić dużo wody, uważać na to jakich kosmetyków używam, smarować się kremami i balsamami, bo to kompleksowe podejście do mojego ciała, zdrowia i życia. Nie robię tego dlatego, że wstydzę się, że nie lubię swojego ciała, czy chcę coś ukryć! Dbam o swoje ciało, bo je kocham, szanuję i wiem, że taki tyłek jaki mam, będę miała do końca życia. Więc czemu mam o nie nie dbać? Czemu nie mam robić wszystkiego i sięgać po różne środki żeby czuć się i wyglądać lepiej? 

Kampania nie ma wmawiać nam kompleksów, tego, że cellulit to coś złego i coś, czego należy się wstydzić. Powinnyśmy mieć świadomość, że ma go większość z nas, że to nie jest temat tabu. Ja mam cellulit, mam rozstępy i pryszcze i mam się świetnie! Ale nauczyłam się, że w życiu są ważniejsze rzeczy, że te kompleksy nie są nam do niczego potrzebne, że niszczą nam życie, zabierają radość, spontaniczność i poczucie bezpieczeństwa. 

Stosowałam całą serię od Eveline Cosmetics Slim Extreme 4D Scalpel przez ostatni miesiąc i muszę Wam powiedzieć, że oprócz fajnych efektów wizualnych dostałam też w pakiecie kopa motywacji! Skoro robię wszystko dla swojej skóry od zewnątrz, to dlaczego w tym samym czasie miałabym jeść niezdrowo czy obijać się na kanapie w domu?  Przez to, że motywowałam Was i zapraszałam do udziału w kampanii #niechowamsie, ja też wzięłam się solidnie za siebie. 

Sama przez wiele, wiele lat walczyłam z olbrzymimi kompleksami i wiem ile można przez nie stracić! Dlatego tak bardzo chciałabym żebyście nie robiły tego błędu co ja i cieszyły się tym co macie, tym jak wyglądacie i korzystały z życia nie przejmując się tym, co ktoś o Was pomyśli. Dziewczyny, nie chowajcie się, ani ze swoim wyglądem, ani ze swoimi opiniami, bądźcie po prostu sobą.

czwartek, 22 lutego 2018

Leń w szafie | Powroty bywają fajne

Idzie wiosna! Czas powrócić do starych i lubianych zdrowotnych rytuałów. Najpierw Święta, potem wyjazdowe ferie, a na koniec ważne badania i okropne choróbsko. Wszystko sprawiło, że wypadłam z gry na dobre dwa miesiące! Kondycja i forma leżą i kwiczą niczym mały grubiutki prosiaczek. W planach treningi siłowe, dużo spacerów, świeże domowe soczki, regularne picie wody! Lenia chowamy do szafy razem z chipsami i frytkami. 
Kiedyś się złościłam, miałam kompleksy, psuł mi się humor jak znajdowałam kolejną fałdkę i nie lubiłam poruszać tego tematu. To chyba z wiekiem przyszedł rozsądek, dystans i zrozumienie, że skoro nie zgrubłam w tydzień to i w tydzień nie odgrubnę. Zaczęłam się tym bawić i mam niesamowitą frajdę z tego, że znów będę mogła obserwować jak zmienia się moje ciało pod wpływem tylko kilku małych, niby nic nie znaczących czynności. Cieszę się i już nie mogę się doczekać co z tego wyjdzie. Nie przechodzę na żadną dietę, nie odchudzam się i narzucam sobie nic na siłę. Wracam do swoich sprawdzonych, zdrowych nawyków, na które przez ostatnie miesiące nie było czasu, możliwości ani zdrowia.
Dajcie mi dwa tygodnie i dam Wam znać czy z szafy pierwsze uciekły chipsy czy leń! A może macie jakieś zdrowe rytuały godne grubiutkiego prosiaczka?